poniedziałek, 12 lutego 2007

czas wrócić


witam wszystkich po nieplanowanej tak długiej przerwie wynikającej z oczywistych powodów: mojego lenistwa badź też bardziej braku natchnienia.
dużo się wydarzyło :
1. Moja pierwsza wizyta w Zakopanym, w dodatku równocześnie pierwszy raz w życiu wzięłam udział w kibicowaniu skoczkom
2. Byłam światkiem jak nieprzewidywalne jest życie i jak szybko się potrafi zmienić i jak dziwne sytuacje potrafią nam uświadomić sens egzystencji
3. Przeżyłam najnudniejsze zajęcia z Patomorfologii klinicznej
4. Mieszkałam w najbardziej ohydnym mieszkaniu w Poznaniu, prezentującym najgłębszą komunę, które doprowadziło mnie do istnej codziennej depresji.

Zacznę od Zakopanego:
Krajobraz przepiękny, góry wysokie, niebo niebieskie, unosząca się mgła, która przypominała mi dusze wszystkich zmarłych w Tatrach z miłości do nich. Zapach najswieższego lasu, koił moje receptory, które były już zatkane miejskim smrodem. I co najważniejsze deszcz, który mi nie przeszkadzał :-)
Miasto - wesołe, obwiane historią z mieszkańcami, którzy dla mnie byli niczym jak z bajki, ubrani w ludowe stroje, uśmiechnięci zaciągali ta piękna gwarą, która suchą drogę słuchową przeradza w przyjemną, leśna ścieżkę, chroniącą błonę bębenkową przed zbyt mocnymi uderzeniami.
Bar- pan Ryszard grający na skrzypcach ( po 2h je zgubił a raczej sprzedał za kieliszek dobrej wódki) grający razem ze swoim akordeonowym towarzyszem, Kelnerki ubrane w piękne stroje, podające tradycyjne potrawy, obleślą golonkę, a wódka lała się litrami, zabawa trwała pewnie do rana a raczej do czasu, gdy ostatni gość zasnął. Zatem atmosfera była rewelacyjna, typowo swojska :-)
Ulice wypełnione nie tylko szalonymi kibicami oczekującymi cudu na skoczni ale również na ulicach pełno bryczek z końmi zmęczonymi już tysieczną rundą po mieście miasta odworząc do hoteli znietrzeźwioną część widowni.
Zatem jak mówiłam w tym samym czasie odbywały się zawody w skokach narciarski oczywiście udział wziął "archeo" Małysz. Bilety w sektorze B, skocznia 15 metrów od nas, ścisk jak cholera, wszyscy oddychają swoim powietrzem nawzajem, uszy pękają, a kurtka wydała się zbędna, bo emocje aż piszczały i puszczając fajerwerki rozgrzewały od środka, a jak się miało szczęście to można było się napić herbatki z wódeczką.
Lot każdego zawodnika zapierał dech w piersi, budził zarówno nadzieje jak i strach ( dodatkowo dodam, że ja odczywałam jeszcze niepewność ). Szczerze mówiąc nie da się opisać tych uczuć i krzyków i euforii. Tłum był niesowity oderwany od szarego życia, od obowiązków, racjonalne zachowanie zamieniło się w fale radości i zabawy, w końcu ludzie się otworzyli do siebie i nawzajem się wspierali, dzieląc się tą przenikającą euforią.
Jedyną rzeczą, która nie chciała " nas " był wiatr. Był tak silny, że został powodem przerwania zawodów :-(
Wieczór spędziłam w eliatalnym środowisku, pijąc pyszną Warke Strong w ukrytym barze z przyjemnym wnętrzem :-) i tam się popłakałam, gdy podszedł Andreas Jackobsen i dał mi autograf na skrawki kartki, po czym jego trener
Mika Kojonkoski z wielkim uśmiechem, przeszywającym wzrokiem, spokojnym ruchem warg mówiąc coś , wziął mój skrawek kartki i obrócił ją, wciąż patrząc mi prosto w oczy z uśmiechem na twarzy napisał swoje znane Nazwisko, na zakończenie patrzył wciąż na mnie, uśmiechając się powiedział: war so got =vær så god a ja odpowiedziałam : tak = takk, i się wzruszyłam jak głupia łzy mi poleciał po zimnych policzkach, a on nadal patrzył, odchodząc dalej, nadal patrzył i coś pwoiedział ale tego juz nie zapamiętałam :-( potem na moim stoliku stało piwko i wokół mnie było pełno śmiechu ze płaczę "jednyna płacząca kibicka ".
Wieczór był piękny, zmęczona piłam piwko i czułam taki spokój, taką ulgę, takie wielkie spełnienie i sama nie wiem czemu ...
i wtedy poczułam wielki brak mojego Brata, przebywającego teraz w Nikargui, ale o tym później, jestem z niego taka dumna...
Ostatniego dnia wybraliśmy sie w góry, początkowo mieliśmy wjechać na kasprowy, ale kolejka z powodu wiatrów była nieczynna, więc postanowiliśmy pokonać kilka ścieżek piechotą.
Spacer zajął nam grubo ponad 4 godziny. Był jednym z najwspanialszych spacerów, czułam się wspaniale i na dodatek miałam nieopanowaną głupawkę, cudowne widoki, męczące ściezki, ciepłe schroniska a jak schodziliśmy było już dość ciemno, a potem jeszcze ciemniej i ciemniej, nie wiem czy to za sprawą ciemności, czy też może już zmęczenia schodząc moje nogi oddzieliły się od reszty mojego ciała i szły same. Mózg przestał mieć nad nimi kontrole, czułam, że nagle posiadam samodzielne nogi i zbyt wiele myślący mózg, który jest złym władcą swojego ciała.
Zatem jak straciłam połączenie mózg-nogi to z gąsienicowej Hali prawie wręcz zbiegłam, chichrając sie jak wariatka :-) czułam się prawie jak Ptak lecący w wszechświat. cudowne uczucie!!!
na dziś koniec, bo ja spać muszę jutro dokończę. Cmok

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Wiesz kuro... ostatnio ktos mi powiedzial cos, co pisze teraz Tobie... Ciesze sie, ze tak czujesz, ze tak postrzegasz to co nas otacza, nie wszyscy to widza, nie wszystkich na to stac...